..
góry...wspinaczka...nurkowanie...bieganie i inne...

GWNB

1 | 1290
 
 
2015-05-31
Odsłon: 1290
 

Poznał Nas Blanc, a połączył Jabal

Poznał Nas Blanc, a połączył Jabal

Po nieudanej sierpniowej wyprawie na Mont Blanc, mojej ze strony francuskiej, a Eweliny ze strony włoskiej wszechobecny i nie ustępujący niedosyt dawał się coraz bardziej we znaki. Wtedy to chyba najbardziej popularny portal społecznościowy pozwolił mi poznać kogoś, kto miał podobne odczucia. Od słowa do słowa, od spotkania do spotkania i tak narodził się pomysł zrekompensowania wciąż rosnącego niedosytu, który spotkał nas w Alpach.

Pomysł

Czas kiedy pojawiła się myśl via ferrat w Dolomitach przypadał na 10 spotkanie z filmem górskim. Korzystając z okazji licznych atrakcji Ewelina kupiła kilka przewodników i w sumie plan był gotowy. Wystarczyło kupić bilet, ustalić dokładny termin, zarezerwować go w pracy i czekać na przygodę. Zawsze jednak są jakieś „ale” „za i przeciw”! Najwcześniej możemy jechać w październiku, a wiadomo, że z pogoda w tym czasie bywa różna, w Polsce jesień, a za kilka chwil będzie zima. W Dolomitach tez bywa łagodnie mówiąc „rześko” zwłaszcza wisząc gdzieś wysoko w skale. Nikt nic nie mówił, ale dało się wyczuć słabnące chęci na via ferrate. Na szczęście jedna telefoniczna rozmowa zmieniła wszystko.

EW: Cześć.

PM: Cześć .

EW: Możesz rozmawiać?

PM: Tak , tak… Co tam?

EW: Kochanie a co byś powiedział na Maroko? Są bilety za niecałego tysiaka w październiku.

PM: O ciekawe! Jebel Tubkal?

Rozmowę przerywa telefon służbowy, z którego dobiega głos „ wypadek na krajowej DK-1…Gierkówka …wsiadajcie do karetki…”

                PM: Musze kończyć mam wyjazd… Kup te bilety, pogadamy o tym, pa.

Dwie godziny później mieliśmy bilety i za trzy tygodnie lecieliśmy do Afryki do królestwa olejku arganowego i słodkiej miętowej herbaty, ziemi Berberów i Arabów gdzie czas płynie szybko, a życie swoim powolnym tempem czyli do Maroka.

Przygotowania

Zaczęliśmy czytać relacje, przewodniki, dowiadywać się co ze sobą zabrać na co się przygotować, czy szczepić czy nie itd. Chcieliśmy poznać nie tylko faune i flore Afryki ale także miejscową ludność co zainicjowało naukę podstawowych słów i zwrotów arabskich w dialekcie marokańskim. Zaowocowało to później bardziej przyjaznymi i życzliwymi kontaktami z miejscową ludnością, która nie zawsze znała język angielski. Kilku znajomych którzy byli w Maroku wyleczyło z obaw o zagrożenia, które myśleliśmy, ze czychają na każdym kroku. Pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy to zaszczepiliśmy się na wirusowe zapalenie wątroby typu A, a następnie wykupiliśmy ubezpieczenie turystyczne. Jeszcze trochę zakupów związanych z wyżywieniem w górach, dopakowanie plecaków i  po krótkich przygotowaniach pełni entuzjazmu wsiedliśmy do samolotu, a po kilku godzinach znaleźliśmy się na przepalonej od słońca ziemi.

Pierwszy oddech jeszcze na płycie lotniska niczym nie przypominał oddechu październikowej aury pogodowej w Polsce. Było gorąco ale znośnie dobrze, z lekkim drżeniem serca, zniecierpliwieni zaczęliśmy swoją przygodę z Afryką.

Dzień pierwszy

Na lotnisku trzeba się przygotować na kilka chwil spędzonych w kolejce związanej z wypełnieniem karteczki z podstawowymi danymi osobowymi, miejscem i czasem pobytu, wykonywanym zawodem, adresem zamieszkania itd. Po dotarciu do okienka Pan/Pani wbija pieczątkę do paszportu i można odebrać swój bagaż. Przed wyjazdem zastanawialiśmy się co z walutą?! Każde z nas miało kilka Euro z poprzednich wyjazdów tak na wszelki wypadek. Na lotnisku wypłaciliśmy z bankomatu Dirhamy (MAD), 5 DH to około 2 Zł dla porównania 100 Zł to 260 DH. Po wyjściu z lotniska większość z pasażerów samolotu została „zapakowana” do klimatyzowanego autokaru i odjechała do hotelu. Przed wejściem spotkaliśmy dwie Polki, które chciały podobnie jak my zwiedzać kraj czyli z plecakiem na plecach więc poszliśmy wspólnie przed siebie szukać przystanku autobusowego z którego moglibyśmy się dostać do miejscowości Inazkan gdzie znajduje się dworzec autobusowy. Oczywiście jak przystało na Maroko równo z nami jechały trzy niebieskie mercedesy „beczki” tzw grands taxis, a każdy kierowca oferował podwózkę za bagatela 200 – 300 DH. Dla przyszłych podróżujących rada, że zaraz za lotniskiem jest rondo na środku z samolotem tam tez znajduje się umowny przystanek. Nie wygląda na to ale naprawdę jeżdżą tam autobusy co 40 – 60 min a bilet kosztuje około 5-6 DH. Zadowoleni pojechaliśmy do Inazkan kontynuować podróż, która miała dzisiejszego dnia zakończyć się w Marrakeszu. Inazkan zaskoczył nas wszechobecnym chaosem, hałasem, zapachem ropy ze starych jak świat autobusów i mercedesów beczek. Po chwili na dworcu i mało zrozumiałej rozmowy mieliśmy bilety z zaznaczonymi miejscami w autobusie, siedzieliśmy lekko zmęczeni delektując się chłodnym powietrzem z nawiewu. Silnik odpalony, czyli zaraz ruszamy! Nic bardziej mylnego. Byliśmy jedynymi pasażerami i tym sposobem dowiedzieliśmy się ze w Maroku autobus nie odjedzie z pustymi miejscami. Należy uzbroić się w cierpliwość i nie planować niczego na konkretną godzinę. Męcząca podróż często przerywana na postój z pyszną zieloną miętową herbatą zakończyła się na przystanku w Marrakeszu około godziny 21:30 albo 22:30.  Czemu ta rozbieżność godzin, zadawaliśmy sobie pytanie. Okazało się, że dokładnie nie określony czas temu nastąpiła zmiana czasu, jednak nie wszędzie i nie wszyscy przestawili zegarki. Kierując się mapą zamieszczoną w przewodniku dotarliśmy do centrum Marrakeszu gdzie jest „zagłębie” małych hostelików tuz obok chluby i serca miasta najsłynniejszego placu miejskiego w Maroku Dzami al-Fana. Nie ma przy nim wielu zabytków ale za dnia wynagradza to pobliski meczet Kutubijja, chyba najwspanialszy minaret Maroka, a co dla niektórych całej Afryki. Po całodniowej jeździe różnymi środkami komunikacji marzyliśmy o prysznicu i „czymś” do jedzenia. Zakwaterowanie znaleźliśmy w jednym z licznych hoteli tzw. na każdą kieszeń, a przecież o to nam chodziło. Podróż miała być ekonomiczna. Po szybkim prysznicu już prawie w nocy wyruszyliśmy coś zjeść. Mimo późnej godziny plac Dzami al-Fana tętnił życiem. Dym z grila, zapach pieczonego mięsa, przypraw a co parę metrów świeżo wyciśniętego  soku z cytrusów doprowadzał nasze żołądki do maksymalnego skurczu. Atmosfera była bardzo tajemnicza, otaczający nas połykacze ogna, zaklinacze węży i głośna ale nie przeszkadzająca tradycyjna muzyka dodawała tej chwili ogromnej magii. Można śmiało powiedzieć, że kto nie był w Marrakeszu na placu  Dzami al.-Fana nie był w Maroku.  Ewelina nie mogła przestać fotografować wszystkiego napotkanego na drodze, a ja nie mogłem przestać myśleć o jedzeniu. Uczta, którą zafundowaliśmy trwała do późnych godzin nocnych, a my delektowaliśmy się nowymi smakami i łechtaliśmy swoje zmysły nowymi doznaniami.

 /images/blog/big_6767_1433085433.jpg/images/blog/big_6767_1433085502.jpg

Dzień drugi

Obudziliśmy się wraz z pierwszą modlitwa, którą muzułmanie realizują pięciokrotnie w ciągu dnia. Było to nie małe zaskoczenie jak z głośników wczesnym ranem do modlitwy wzywają muezzini tak głośno, że ciężko nie wstać z łóżka. Szybkie śniadanie w pobliskiej knajpce składające się z rgajf czyli placka polanego miodem i masłem oraz obowiązkowy Marokański ataj, mieszanka mięty i zielonej herbaty parzonej w czajniczku i nalewanej z wysoka do małych szklaneczek. Droga na Jebel Tubkal to jakieś 63 km na południe od Marrakeszu gdzie wiedzie asfaltowa szosa do miejscowości Imlil, która jest bazą wypadową i leży na granicy Parku Narodowego Tubkal. My dostaliśmy się tam wcześniej wspomnianą grands taxis za rozsądna cenę, która oczywiście była mocno „stargowana” bo o ponad połowę. W Maroku jest źle widziane nie targowanie się o wszystko, na straganach nie znajdziemy wywieszek z cenami, a ten sam produkt wszędzie może mieć inną cenę. Po drodze zwiedziliśmy manufakturę zajmującą się pozyskiwaniem „złota Maroka” czyli wszechobecnego  olejku Arganowego. Imlil to urokliwa mała wioska leżąca na wysokości 1740 m n.p.m. Znajdują się w niej głównie sklepiki z pamiątkami, hoteliki i sklepy „sportowe” w których możemy kupić prawie wszystko co nam potrzebne ruszając zdobyć króla Atlasu Wysokiego. Tutaj możemy zaopatrzyć się w żywność, wodę butelkowaną, a dla kogoś kto planuje samodzielne gotowanie gaz w kartuszach typu Campingaz oraz wkręcane Epi z gwintem. Można też za niewielką opłatą wypożyczyć sprzęt typu raki, kijki trekingowe. W Imlil znajduje się także biuro przewodników górskich u których można zasięgnąć języka, spytać o drogę spojrzeć na mapę i miło pogawędzić przy szklaneczce ataju. Dostępna jest lista przewodników łącznie z ich zdjęciami, oferują oni oprócz przewodnictwa zorganizowanie noclegów, wyżywienia i transportu.   Nasz książkowy przewodnik radził by wyjść z Imlilu wcześnie rano, my byliśmy tam w południe więc przez prawie całą drogę do schroniska towarzyszyło nam palące słońce i często mijające nas objuczone muły niosące towar do schroniska, a także plecaki turystów którzy wchodzili „na lekko” przez całą drogę. Nasza dzielna dwójka niosła cały swój dobytek na plecach ani razu nie korzystając z pomocy zwierząt. Po drodze do schroniska mija się liczne sklepiki gdzie kosztowaliśmy i gasiliśmy pragnienie świeżo wyciśniętym sokiem oraz uwielbianą przez Marokańczyków CocaColą. Drogi do schroniska nie sposób zgubić, jest łatwa orientacyjnie a w sezonie ilość turystów porównywalna do szlaku na Halę Gąsiennicową. Wczesne wejście na szlak oprócz niższej temperatury w czasie marszu ma jeszcze jeden plus. Jeśli nie planujecie noclegu w namiocie to trzeba liczyć się z tłokiem i możliwością braku miejsc w schronisku. My dotarliśmy do schroniska o zmierzchu a goście szykowali się do kolacji. Pan w recepcji potwierdził, iż nie ma już wolnych miejsc ale może się cos załatwi. Po kilku chwilach umieścił Ewelinę z grupą młodych Hiszpanek a mnie niestety w mieszanym towarzystwie z przewagą mężczyzn. Atmosfera w Refuge du CAF ( 3.207 m n.p.m. ) czyli schronisku Francuskiego Klubu Alpejskiego jest bardzo przyjazna i ciepła. Po zakwaterowaniu i zrzuceniu plecaków udostępniono nam w drodze wyjątku możliwość korzystania z kuchni gdyż schronisko nie posiada wydzielonego miejsca na samodzielne gotowanie. Miałem przyjemność uczestniczyć w wspólnym gotowaniu z Berberami częstowany przy tym pysznym zimnym melonem. Po sytej kolacji i przygotowaniu się do snu nawiązaliśmy kilka znajomości. Co oznacza połączenie Ratownika Medycznego i Farmaceutki? Bezpieczeństwo dla innych. Leczyliśmy jednego z turystów z choroby wysokościowej, a po ustąpieniu u niego znacznych dolegliwości zapadliśmy w głęboki sen który został przerwany budzikiem i światłem czołówek.

 /images/blog/big_6767_1433085287.jpg

 /images/blog/big_6767_1433085829.jpg

Dzień trzeci   

Pobudka o 4:30 w każdym zakątku Świata jest straszna i bolesna, a wyjście z cieplutkiego śpiwora jeszcze gorsze. Szybka toaleta, porządki pokojowe, przepakowanie plecaka, gotowanie wody do termosu i śniadanko. Tak w skrócie wyglądało wyjście na atak szczytowy. Przy świetle czołówek opuściliśmy przytulne schronisko i udaliśmy się na szlak. Chwile przed nami wyruszyła grupa cudzoziemców, która poruszała się z wynajętym przewodnikiem. Na samym początku drogi jeszcze w ciemności było to dość pomocne ale nasze doświadczenie górskie szybko wzięło górę i wyprzedzając zwartą ekipę poczuliśmy, że możemy zrobić to szybciej omijając tłumy na szczycie. Droga na szczyt znakowana jest co jakiś czas usypanymi kopczykami kamiennymi, przy umiarkowanym doświadczenia raczej nie można zabłądzić. Szlak wiedzie dużymi kamieniami, które przy cieniu jeszcze schowanego słońca robią wrażenie surowości i niedostępności. Przez pierwszą godzinę idziemy w cieniu a zapalające się od słońca pobliskie szczyty gór tylko zwiastują wyższą temperaturę. Jest zimno ale szybki marsz i łyk gorącej herbaty nas rozgrzewa. Idzie się przyjemnie, droga nie posiada trudnych odcinków w żaden sposób przypominających wspinaczki w skałach. Pora roku którą wybraliśmy gwarantowała, iż nie spotkamy śniegu w niższych partiach góry. Pod sam koniec ataku szczytowego pojawił się leżący śnieg z wyraźnie wydeptanymi ścieżkami prowadzącymi kilkoma wariantami. Śnieg był mocno zbity a przyczepność pozwalała pokonać ten odcinek bez wyciągania raków z plecaka. Mówię to z czystym sumieniem, ponieważ zwłaszcza w górach jestem ostrożny i staram się minimalizować ryzyko. Na szczycie Jebel Tubkal 4167 m n.p.m. staliśmy około godziny 10:00 co było dobrym czasem. Ewelina zaczęła robić zdjęcia ze wszystkich stron, perspektyw i ujęć co zaowocowało piękną pamiątką w naszym albumie. Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć swój aparat schowałem do kieszeni i cieszyłem się pięknem otaczającego mnie krajobrazu. Powietrze było przejrzyste, a widoki zapierające dech w piersiach. Po prawie godzinie czasu, oglądając się za siebie dziesiątki razy zaczęliśmy schodzić, wybraliśmy jednak początkowo trochę inna drogę zahaczając o zbocza pobliskiego szczytu i rozkoszując się jeszcze innymi widokami. Podczas zejścia zatrzymywaliśmy się na krótkie przystanki, a świeży soczek z pomarańczy dodawał nam energii. Po drodze dostaliśmy ofertę noclegu w domu u przemiłego pasterza jednak po namyśle zdecydowaliśmy się dotrzeć do Imlil ale już po ciemku. Szybka reakcja miejscowej ludności i nagle do hotelu prowadziło nas trzech mężczyzn, a tam kolejny uśmiechnięty recepcjonista wręczający nam klucze do pokoju. To był długi i męczący dzień, a podsumowując go pętla z miejscowości Imlil na Dżabal Tubkal i z powrotem do Imlilu zajęła nam 30 godzin, w czasie których pokonaliśmy prawie 2500 m deniwelacji. Tego dnia liczył się tylko prysznic i wygodne łóżko.

Dzień czwarty

Poranek kolejnego dnia był długi i leniwy. Okna pokoju wychodziły na parking przy głównej ulicy Imlilu więc poranny gwar i słońce dobijające się do uchylonej okiennicy świadczyło o tym, że trzeba wstawać. Główny cel Afrykańskiej wyprawy osiągnięty. I co dalej? Ustaliliśmy popijając zaparzoną na własnej kuchence Lavazze, że jedziemy zwiedzać Marrakesz i As-Sawire. Spakowaliśmy się i wolnym krokiem udaliśmy się na przystanek gdzie oczywiście przez kolejna godzinę byliśmy namawiani na kurs taksówką za okazjonalna cenę. W tym samym czasie zjawiła się para Duńczyków podróżujących po Świecie od kilku miesięcy. Dogadaliśmy się, że pojedziemy razem a koszty podzielimy wspólnie. W efekcie końcowym 5 osobowym autem jechaliśmy Ewelina i Ja, para Duńczyków, kierowca, i dwóch panów obok niego. Była to ekstremalna jazda, której pewnie nigdy w życiu nie zapomnimy. Resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu Marrakeszu, kosztowaniu specjałów kuchni Marokańskiej, odkrywaniu zawiłych uliczek Medyny, targowaniu się z namolnymi sprzedawcami na największym w Marrakeszu Suku (targowisku).

Dzień piąty  i szósty

Dzień piąty to poranne zwiedzanie muzeum Marrakeszu, Grobowców Sadytów oraz pieknej Medresy Ibn Jusufa. Z racji, iż plan był napięty plecaki na plecy i na obiadokolacje zawitaliśmy w innym świecie zwanym As-Sawirą. Nabyte doświadczenie z ostatnich dni pozwoliło nam szybko znaleźć hotel w najbardziej okropnej ulicy miasteczka. Po środku uliczki płynęły ścieki a na bokach leżały śmieci, odpadki jedzenia a nawet martwe zwierzęta. Jednak wnętrze było przepiękne w typowej kolorystyce dla części kraju znajdującego się nad wybrzeżem oceanu. Właścicielką okazała się młoda kobieta, która po otrzymaniu od nas zapłaty za dwie noce z góry wręczyła nam klucze i tyle ją widzieliśmy. Byliśmy zupełnie sami w hotelu. Strasznie nas to pozytywnie zaskoczyło, że obcych cudzoziemców darzy się tak wielkim zaufaniem. Wieczór był niezapomniana ucztą smaków obfitującą w owoce morza. Wszystko to działo się w małej przy portowej restauracji mającej tylko dwa stoliki i aż trzech obsługujących gości kelnero - kucharzy. As-Sawira to niezwykle urokliwe portowe miasto gdzie czas się zatrzymał, to zupełne przeciwieństwo Marrakeszu. Jest spokojne, ciche, a ludzie są uśmiechnięci. To tu kolejnego dnia rano jedliśmy śniadanie w miejscu gdzie jedzą tylko miejscowi. Byliśmy nie lada widokiem dla turystów jak podczas porannej herbaty przeglądaliśmy Marokańska gazetę zajadając placki z miodem i próbując zagadywać właściciela w języku arabskim. Oczywiście nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie spróbowali sami zaparzyć herbaty z mięta. Eksperymenty ku nie wiedzy właścicielki hotelu wykonywane były w łazience. Jedyne co mogę powiedzieć, że moc i aromat tamtejszej mięty są nie do opisania. Większość tego dnia spędziliśmy na plaży, a wieczorem poznawaliśmy uroki i rozrywki jakie oferowało miasto jego mieszkańcom.

/images/blog/big_6767_1433085594.JPG /images/blog/big_6767_1433085658.JPG   

 

 /images/blog/big_6767_1433085677.JPG

Dzień siódmy

Niestety jak mówi przysłowie wszystko co dobre szybko się kończy. Dzień pod znakiem łapania ostatnich promieni słońca na bursztynowej plaży i podróży do Agadiru skąd kolejnego dnia mieliśmy dostać się do portu lotniczego. Długa męcząca jazda ledwo zipiącym autokarem skończyła się na przedmieściach Agadiru. Mapa w przewodniku obejmowała jedynie centrum wiec nie wiedzieliśmy gdzie się znajdujemy. Napotkane na drodze studentki wskazały odpowiedni kierunek i zapewniały, że tą droga dojdziemy do naszego znalezionego na mapie hotelu. I tak by było gdyby nie niezastąpiony zmysł orientacji w terenie mojej ukochanej dziewczyny Eweliny. Upierając się przy „swoim” Ewelina z daleka widziała ocean, który okazał się niebem i w dodatku był w całkowicie innym kierunku niż nasz hotel. Po trzy godzinnym spacerze z 16kilogramowymi plecakami i w ciągle mocnym słońcu usiedliśmy na progu hotelu. Nie będę się rozpisywał na temat Agadiru bo nie zrobił ona na mnie wrażenia jakiego się spodziewałem. Jest to ogromne miasto które nie ma nic wspólnego z wcześniej poznanym Marokiem. Miasto przypomina wielka Europejska metropolie gdzie kobiety chodzą na szpilkach i spódniczkach mini, a alkohol można kupić w każdym sklepie. Deptak przy wybrzeżu przypomina aleje gwiazd, a restauracje i pięciogwiazdkowe hotele nasz Polski Sopot. Zmęczeni i chyba trochę zawiedzeni Agadirem przykładnie poszliśmy spać.

Dzień ósmy - ostatni 

Pobudka wcześnie rano. Jak wcześniej wspominałem podróż miała być ekonomicznie znośna. Zaplanowaliśmy , że do Inazkan dotrzemy autobusami miejskimi. Jak powiedzieli tak zrobili, z jedna przesiadka i z doborowym towarzystwem dzieci jadących do szkoły oraz dorosłych do pracy dojechaliśmy na dworzec główny Inazkan. Słodkie Inazkan! Tu wszystko się zaczęło i tu kończy. Uliczny smród i wszechobecny hałas już nie wydawał się obcy, wszędzie słyszane klaksony nadjeżdżających taksówek były jak muzyka dla słuchacza koncertu , który zaraz się skończy. Było nam trochę smutno, że to już koniec przygody, ale zarazem byliśmy szczęśliwi z poznania tak pięknego kraju jak Maroko.

 
KOMENTARZE
 
Nick *:
 k
Twoja opinia *:
 
ZAPISZ
 
Piotr Matyja 2015-06-09 15:20:49
Dziękuję i też pozdrawiam.
Ja 2015-06-03 18:53:45
Bardzo bardzo fajny wpis. Mocno inspirujący Pozdrawiam i wszystkiego dobrego


Archiwum wpisów
 

Pn

Wt

Sr

Czw

Pt

So

Nd